…. „no , Rubiku czas połączyć przyjemne z pożytecznym . Praca uszlachetnia , koniec obijania się , kopania dziur w ogrodzie i gryzienia kapci . Masz już ponad pięć miesięcy , a w pięknych bukowych lasach naszej Rubilandii w końcu pojawiły się borowiki” ….. Tak zagadnąłem popołudniu do białego futerka ułożonego w pozycji „na żabkę” . Futerka zwróconego mordką w stronę drzwi i wodzącego za mną czarnymi jak smoła oczami . Kiedy brzęknąłem medalikiem przy obroży , w jego oczach pojawiły się dwie błyszczące gwiazdki , bo kogo jak kogo , ale Rubika na spacer po górskim lesie nie trzeba w ogóle namawiać . Woda , miska , kilka przekąsek , smycz na „wszelki wypadek” . Plecak i wio , w nieco ponad kwadrans stanęliśmy u wrót Bukowej doliny .
Lasy beskidzkiej Rubilandii są zjawiskowo piękne . To buki są takie bajeczne . Głównie to stare buczyny karpackie , ale tam gdzie chodzimy po górach są również starodrzewia świerkowe , jest i namiastka puszczy jodłowej , wszystko razem doprawione jest sporą szczyptą modrzewiowych młodników . Sosny , jawory , jesiony , wiązy i dzikie czereśnie zwane w beskidzkiej gwarze – trześniami , brzozy , cisy i jałowce tworzą olśniewającą górską tajgę . Pospolite gdzie indziej graby czy gąszcze olchowe dodają malowniczości strumieniom . Lasy pachną wilgocią ziemi , próchniczną ściółką i rosnącą przy strumieniach miętą .
Tutaj , w naszej górskiej tajdze wydaje się , że las niemal dotyka nieba , więc przysiedliśmy z Rubikiem na potężnym bukowym pniu , by podziwiać ten cud natury . To uosobienie czasu . Przecież kiedyś te olbrzymie drzewa były tylko nasionkami a teraz miliony istnień żyją tu wspólnie , rosną , dojrzewają i oddychają pod baldachimem liści .
Siedząc , na tym wielkim pniu zjedliśmy – każdy swój prowiant – Rubik kilka psich ciastek , ja – maślanego rogala wypili – jeden miskę , drugi kubek zimnej wody . „Porozmawialiśmy” o borowikach i grzybobraniu . Nie wiem czy Rubik bardziej wpatrywał się w ciastka czy we mnie , ale wiem , że przywiązanie do psa można okazywać w różny sposób . Jednym z nich jest właśnie mówienie do pupila . Oczywiście nie każdy jest gadułą i nie każdy tak chętnie jak ja – szczególnie przy świadkach i w miejscu publicznym – zwraca się na głos do czworonoga z pytaniami , na które ten odpowiada machaniem ogona , ale to chyba nic zdrożnego , że od czasu do czasu rozmawiam ze swoim psem . Pewne jest jednak to , że psy nas rozumieją . I nie chodzi o konkretne wyuczone komendy , ale o ton głosu , którym mówimy i emocje , które mimowolnie psu przekazujemy .
Coś jednak jest na rzeczy z tym deliberowaniem nad borowikami , bo nie minęło czasu mało-wiele , a tu naszym dwóm parom oczu , parze czarnych węgielków i dwojgu niebieskim oczom ukazały się najpierw ceglasie – kolorowe , śliczne borowiki ceglastopore . W stanie niemowlęcym , więc zostały w lesie dla potomnych . Zaraz potem prawdziwki , te już w stanie młodzieńczym , wręcz idealnym .
Nie wiem czy z Rubika wyrośnie nieustraszony pogromca prawdziwków i maślaków , ale wiem jedno – już jest fantastycznym kompanem wycieczek po górach . Dla niego i dla mnie taki popołudniowy spacer po górskim lesie to wyjątkowa przyjemność . Patrzę na niego jak dorasta , jak z nieporadnego szczenięcia staje się wszędobylskim i odważnym młodziakiem , obserwuję z dumą jak uczy się pilnie i chętnie , jak poznaje świat . Jestem jego przewodnikiem stada i nauczycielem , jestem ( na razie 😉 jego obrońcą i autorytetem . Nie darowałbym sobie , gdybym przegapił i stracił bezpowrotnie te ulotne momenty nawiązywania niewidzialnej więzi z Rubikiem , gdybym zajmował się mniej istotnymi sprawami , zamiast być świadkiem jego wchodzenia w dorosłość i kreatorem jego charakteru .
Stajemy się pomału jednością , nierozłącznymi przyjaciółmi na dobre i na złe , partnerami . Stajemy się emocjonalnie związanymi towarzyszami . Sforą bratnich dusz zapatrzonych w siebie jak w obrazek i ufającą sobie bezgranicznie , sforą , która będzie rozumieć się bez słów .
A niezwykły breński las i beskidzkie pagórki stają się pomału naszym drugim domem . Buczyny i jodły obdarowały nas dzisiaj swoimi darami . Smakowitymi borowikami różnego autoramentu . Przybiliśmy sobie „piątkę” z Rubikiem i patrząc sobie w oczy dało się wyczuć , że żadnemu z nas ani trochę nie chciało się wracać do domu.
Wspaniale jest obserwować , jak zwierzak rozumie nasze słowa , gesty , ton głosu , jak tworzy się między nami wyjątkowa , międzygatunkowa relacja . A gdyby tak jeszcze rozumieć , co pies szczeka… A może już to wiecie ? Mina Rubika mówi wszystko – to był wyjątkowo udany spacer . O czym zapewnia Was brzydsza połowa Beskidzkiej Salamandry i Rubik – ( być może ) kiedyś , w przyszłości – pies na borowiki 😉
Psia „Ziemia Obiecana” kraina wielkiego czworonożnego szczęścia istnieje na prawdę . Nie jest ani wymyślona ani iluzoryczna . Psim eldorado są góry . Niezmierzone przestrzenie , pachnące lasy , kryształowe strumienie , wielkie dzikie polany na szczytach – od lat były i pozostały ulubionym domem psowatych . Jedyni przodkowie naszych Tofików , Łatek i Rubików byli rzecz jasna – wilkami (tu spotkanie z nimi w Beskidach ( kliknij ) . I pewnie to atawizm gatunku „canis familiaris” odpowiada za to , że nasze psy domowe tak beztrosko i cudownie czują się w górach . Nasza i Rubika – fantastyczna kraina – zwana od niedawna Rubilandią leży w Śląskich Beskidach między pasmami Czantorii , Skrzycznego i Szyndzielni .
Nasz mały Rubik z pewnością , podąży śladem Fokusa i ani się nie obejrzymy jak zostanie mianowany hospodarem śląskich gór – Jego White Terrierową Wysokością – z psiej Bożej futrzanej łaski – regentem beskidzkich dolin – Leśnicy , Hołcyny i Bukowej , wielkim księciem ustrońskich źródeł – Rubikiem Pierwszym Beskidzkim 😉 Chcemy się z Wami w tym felietonie podzielić naszymi doświadczeniami z blisko dwudziestu lat włóczęgi po górach w towarzystwie westusiów . O czym należy pamiętać zabierając psiaki , jakie są ograniczenia , korzyści , ale i niebezpieczeństwa wynikające ze specyfiki gór .
Leitmotiv-em tego felietonu będą nasze ukochane psy – West Highland White Terriery . Westie są do bólu typowymi terrierami – pełnymi temperamentu , żywiołowymi , niezależnymi , nieustraszonymi i obdarzonymi silnym charakterem . Ich miłośnicy ( to My ) twierdzą , że mają wszystkie zalety tej grupy psów, a jednocześnie nie mają ich wad . Wszystkie nasze westy były i są wesołe , ruchliwe i zawsze gotowe do towarzyszenia swojemu człowiekowi . Bardzo przywiązane do właściciela , potrafiące chodzić za nim krok w krok , ale nie będące przy tym natrętne . Nie domagają się stałej uwagi – cierpliwie czekają , ażbędziemy mieli dla nich czas . Westie nie jest agresywny ani nadmiernie hałaśliwy . Jest idealnym kompanem na górskie wycieczki . Słysząc , że chodzimy po górach niemal wyłącznie z psem ludzie zadają nam szereg pytań : czy to trudne? czy nie oznacza to zbyt wielu wyrzeczeń ? A może grożą nam jakieś niebezpieczeństwa ? No i o czym trzeba pamiętać jadąc ze zwierzęciem na dłuższy lub krótszy wypad w teren?
No to ruszamy w góry – nie w Karakorum , ani w Pireneje , ruszamy na wycieczkę w nasze polskie , najpiękniejsze góry na świecie – w Śląskie Beskidy . Co zabrać ze sobą ? Z pewnością siebie i merdający ogon . Najważniejszy jest rzecz jasna pies , bo jak ktoś nie ma psa , to nie pójdzie przecież z psem w góry 😉. Pies może być całkiem zwykły , a i tak będzie dla nas gwarancją dobrej zabawy , zwłaszcza jeśli w nazwie jego rasy znajdzie się magiczne słowo Highland – Średniogórze – idealnie opisujące góry w Rubilandii . Pies nie może być zbyt młody , bo szczenięta nie mogą być nadmiernie forsowane i oczywiście musi być zdrowy i chętny do spędzania z nami aktywnie czasu – dla takiego psiaka każda wycieczka w góry będzie po prostu świetnym spacerem u boku swego przewodnika .
Psi ekwipunek należy uzupełnić o : 1) miskę i wodę – dużo wody , bo choć w górach źródełka i strumienie można spotkać niemal co krok , to w wyższych partiach , na polanach pod szczytami trudno o dostęp do niej , a woda będzie nam niezbędna . 2) smycz i obrożę lub szelki – najlepiej z identyfikatorem . Nasze , beskidzko-salamandrowe psiaki przyzwyczajone do górskich realiów nie oddalały się zbytnio od nas , i dla nich były to wycieczki po „swoich ścieżkach” , tymczasem psiaki „letników” potrafią zwiać wystraszone w ułamku sekundy w gęsty młodnik , czy pogonić za leśną zwierzyną – i potem „szukaj wiatru w polu” . Pupila trzeba mieć stale pod czujną kontrolą , moim zdaniem nie oznacza to , że chodzi o kaganiec , czy jarzmo w postaci smyczy , na którym zwierzę się prowadzi , lecz o realną (samo) kontrolę — zapewnienie tego , by pies nie miał możliwości swobodnego grasowania . Nie każdy pies dla sprawowania nad nim kontroli wymaga środka technicznego w postaci linki .
90% beskidzkich gór na „zielonym Śląsku ” stanowią lasy . Ustawa o lasach zakazuje puszczania psa luzem w lesie nie definiując przy tym czym jest ów „luz” . Bo są przypadki szczególne : kiedy niezwykle karny czworonóg robi dokładnie to, czego oczekuje odeń przewodnik ale przecież są takie – choćby psy ratownicze , psy służbowe , psi przewodnicy , takimi psami były nasze westy – Tazok i Fokus . W takim przypadku nasz psiak jest pod kontrolą przewodnika — kontrolą niewidzialną , sterowaną gestami , werbalnie , i ( a może zwłaszcza ) wynikającą z bliskiej więzi emocjonalnej i psychicznej . Albo z innej beczki – psiak jest tak nieśmiały , bojaźliwy i wycofany , że nie wyobraża sobie oddalenia się na więcej niż 10 metrów , a nawet jeśli się to zdarzy , to w 100 % wraca w podskokach raz zawołany . Czy te sytuacje można opisać jako puszczanie psa luzem ? moim zdaniem NIE . Więc niech sędzią w tej sprawie będzie nasz rozsądek . Dla „świętego spokoju” niewtajemniczonym sugeruję – że w górach , i górskim lesie najlepiej będzie prowadzić psa na smyczy .
W górskim środowisku na naszego psiaka działają tysiące bodźców . Jego zmysły dosłownie bombardują nowe dźwięki , zapachy , smaki i kształty . My , jako ich przewodnicy prowadzimy psiaki po labiryncie ,,Matki Natury,, i tylko od nas i naszego rozsądku i opanowania zależą ich reakcje na otaczający ich świat . Nie jesteśmy zwolennikami smyczy , ale w jednym przypadku , zawsze będziemy jej używać . W parkach narodowych i rezerwatach tych , które są ,,przyjazne,, psom . Po tych świątyniach przyrody – tak w kraju jak i za granicą , nasze psiaki będą zawsze spacerować wyłącznie na smyczy . Podsumowując ten wątek , jeśli nie jesteśmy pewni na 200% jak zachowa się nasz towarzysz i nie jesteśmy pewni swojej niewidzialnej więzi i realnej kontroli użyjmy w górach smyczy .
Jak długi i forsowny może być spacer po górach , to oczywiście sprawa indywidualna każdego z nas . To zależy od naszej kondycji , aktualnego samopoczucia , często od zmiennej pogody . A jak to jest u psiaków ? Dokładnie tak samo , i jeszcze od wieku , rasy , budowy ciała , wydolności i zwykłej przyjemności czerpanej z takiej formy spędzenia czasu . Z Westie’m – ruchliwym , ciekawskim , wszędobylskim i ambitnym psem możemy znacznie więcej niż z sapiącym jak lokomotywa buldożkiem czy leniwym bassetem . To przecież Terriery , wielkie psy w małym ciele . Ale i one mają swoje ograniczenia . Skały , ostre kamienie , drabinki i klamry , są nie do pokonania nawet przez najbardziej zgrabnego psa . Starsze zwierzęta i szczeniaki z kolei , szybciej opadają z sił .
Mamy wtedy dwie opcje do wyboru . Nasze ręce lub nosidełko . Pierwsza opcja – jak najbardziej OK zadziała na krótkich dystansach , póki nie „zwiędną” nam ręce , druga jest właściwie niezbędna w trudnym terenie i na dłuższych wyprawach . Od lat stosowaliśmy to udogodnienie , sprawdziło się zarówno stare nosidełko odziedziczone po dzieciach , jak i specjalne , dedykowane dla psów . Bo przecież nie każde przejście, z którym poradzi sobie człowiek , będzie w zasięgu psich łapek . I ten bliski kontakt z naszym przyjacielem , kontakt nos w nos , albo ucho w ucho , kiedy czujesz ciepło jego ciała – to bezcenne uczucie . Pamiętam jak w Parku Narodowym Słowacki Raj , zagadnął nas jeden z turystów i skomentował zdziwiony : „Pierwszy raz widzę , żeby dwunożne zwierzę taszczyło na plecach czworonożne ” 😉
Wybierając się na dłuższe wycieczki (powyżej 6 godzin) zawsze zabieramy porcję karmy , bo przecież każde stworzenie musi mieć szansę na regenerację . Pamiętamy też o właściwym tempie marszu i odpowiedniej dozie odpoczynku . Nasz pies zwykle pokonuje dwu a może nawet trzykrotnie dłuższy dystans niż my , do tego nawet w słoneczny i gorący dzień nie może zdjąć swojego futra . W takich warunkach niezbędne będzie poświęcenie kilku minut na oddech co godzinę , zamoczenie łapek w strumieniu , miska wody , a przy dłuższym marszu konieczne mogą okazać się nawet nieco dłuższe przerwy . Nie zabierajcie swoich psiaków w tłumnie odwiedzane miejsca . Setki nóg i hałas „głośno szczekających” do siebie ludzi to nie jest to co nasze „tygrysy lubią najbardziej” .
Jeśli myślimy o trekkingu za granicą naszego pięknego kraju w plecaku nie może zabraknąć psiego paszportu wraz z zaświadczeniem o szczepieniu . Warto też mieć ze sobą – pod każdą szerokością geograficzna przyrząd do wyciągania kleszczy zaś przy dłuższych wyjazdach w bagażu nie może zabraknąć preparatów chroniących psie stawy . Czy wyjście w góry z psem wiąże się z wyrzeczeniami , czy czworonożna turystyka ogranicza przewodnika ? Oczywiście punkt widzenia zależy od punktu patrzenia – nas nie ogranicza , bo kochamy takie wycieczki , i poniekąd jesteśmy od nich uzależnieni . Ograniczenia nie dotyczą też naszych psiaków , niech się wyhasają do oporu , upaprają błotem w poszukiwaniu kreta . Będą szczęśliwe i będą dobrze spały .
Nie chodzi jednak o to , by drobne wyrzeczenia przesłoniły Wam niewątpliwie plusy ! Wędrowanie z psem w górach to mnóstwo frajdy : jest weselej , zawsze coś się dzieje , mamy więcej pretekstów do odpoczynków w ciekawych miejscach , pies potrafi odpowiednio przyspieszyć lub zmniejszyć tempo marszu 😉 Psiak poprawia nastrój , tłumi niesnaski – jest świetnym kompanem do wszelkiego rodzaju przygód . Tak więc…rzućcie wszystko i chodźcie w góry ( kliknij) oczywiście najlepiej z psem u boku 😉
Obrzydlistwo , paskudztwo , ohydztwo . Koszmar każdego . Te małe pajęczaki mieszkają niemal wszędzie i być może nawet byśmy nie zauważali ich istnienia , gdyby nie to , że przenoszą trudne do wyleczenia , a czasami nawet śmiertelnie groźne choroby . Chyba każdy słyszał o boreliozie , odkleszczowym zapaleniu mózgu czy babeszjozie . Czy rzeczywiście jest się czego obawiać ? Jesteśmy dosłownie bombardowani przez ekrany telewizorów i komputerów wizją apokalipsy ludzi , ich psów i kotów . W skrócie słyszymy taki przekaz : jeśli wyjdziecie na spacer do lasu , na łąkę czy do ogrodu , to Waszym pupilom na pewno stanie się coś złego . Do tego ludzi , którzy znaleźli u siebie lub swojego zwierzęcia kleszcza , namawia się , by po wyciągnięciu wysłali go na badanie genetyczne , kosztujące majątek . Daleko nam do takiego demonizowania problemu , choć przyznam , że bardzo irytuję mnie każdy znaleziony na psiej skórze kleszcz . Napisano na ten temat tomy mniej lub bardziej przydatnych artykułów i felietonów , ten będzie kolejny , mam nadzieję – przydatny – bo z pewnością nie można sprawy lekceważyć .
Jaka realnie jest szansa na to , przytrafi się nam coś złego po kontakcie z kleszczem ? Nie ma na to dokładnych statystyk , ale szacuje się , że w Polsce ok 25-30% tych oblechów jest nosicielami jednej lub więcej „odkleszczowych” chorób. Po drugie , jeśli nawet „przyssie” się do naszego psiaka , czy do nas , taka poczwara – nosicielka , to wcale nie musi oznaczać , że będziemy mieli problem . Co najmniej kilka / naście godzin nic nam nie grozi , więc warto po każdym leśnym spacerze dokładnie przeglądnąć siebie i naszego pupila . O tyle nam jest łatwiej , bo Westie mają śnieżnobiałą sierść . Nawet jeśli przeoczymy kleszcza na skórze i zdąży się on dobrze wbić i „opić” – też nie wpadajmy w panikę .
Po pierwsze , mamy , my ludzie i nasze psiaki cały arsenał specyfików . Odstraszających , zniechęcających zapachem , oraz zabójczych dla tych pajęczaków po skosztowaniu choćby ułamka mililitra naszej krwi . Płyny na skórę , repelenty w spray’u , obroże , ostatnio też tabletki . Mnóstwo jest naturalnych środków odstraszających , które zminimalizują szansę na „zbyt bliski kontakt” . Naszym zdaniem , dla zwierząt najbardziej przyjazne i stosunkowo skuteczne są środki typu „spot-on” – roztwory do nakrapiania bezpośrednio na skórę . Występują w kroplach lub atomizerach w dawkach od „S” do „XXL”. Mamy zaufanie do produktów z fipronilem . tworzącym na skórze zwierzęcia warstwę ochronną , skutecznie zabezpieczając przed ponowną inwazją kleszczy do 4 tygodni oraz przed ponowną inwazją pcheł do 8 tygodni. Preparaty nie zabezpieczają przed przyczepieniem się kleszcza do skóry zwierzęcia. Po zabiciu kleszcze zazwyczaj spadają z psa, kota, natomiast te, które pozostaną mogą być usunięte przez delikatne strzepnięcie . Jest wiele marek farmaceutycznych , mających w swojej ofercie Tego typu profilaktyczne środki , z pośród nich od lat stosujemy Fiprex i „odpukać nic złego nie przytrafiło się naszym psiakom . Podobne działanie mają obroże przeciw kleszczowe stosowane u nieco starszych niż Rubik piesków . Z pewnością , za niedługo na rubikowej szyi pojawi się Foresto , do którego mamy największe zaufanie . Stosunkową nowością są tabletki typu Simparica czy Bravecto . Ponieważ ich działanie jest dość kontrowersyjne nie stosujemy ich , bo choć w swym działaniu są bardziej skuteczne, to przy tym bardzo agresywne .
Po drugie : środki naturalne – obsadziliśmy w tym roku ogród roślinami , które pomagają w tym nierównym starciu . Głownie rozmarynem , o którym niedawno dowiedzieliśmy się , że kleszcze go nie lubią , razem z lawendą , miętą i bazylią stworzą jeszcze jedną niewidzialną przeszkodę dla owadów i kleszczy . Warto też wypróbować herbatę z czystka . Napar dodany do psiej wody wpływa na zmianę zapachu ciała zwierzęcia , i czyni go mniej atrakcyjnym dla pasożytów zewnętrznych takich jak kleszcze, pchły czy komary . Czystek jest bogatym źródłem antyoksydantów , a jego regularne stosowanie podnosi naturalną odporność na infekcje wirusowe . Przyczynia się do wzmocnienia odporności organizmu i podniesienia jego naturalnej bariery ochronnej .
Jeśli cała ta profilaktyka zawiedzie i krwiopijcy siedzą już na naszym psiaku , pamiętajcie : Największą „szansę” na zakażenie się odkleszczowymi chorobami mamy wtedy , jeśli niefachowo będziemy próbować usunąć . Jeśli nie macie w tym wprawy wet za „dychę” zrobi to za Was . Przy naszym poprzednim psiaku – Fokusie – idealnie sprawdzał się plastikowy „krętlik” . Samozaciskowa pęseta kupiona kiedyś w Czechach , dostępna u nas w asortymencie firmy Trixie . Pęseta jest tak wyprofilowana , że umożliwia zaciśnięcie jej tuż przy skórze psa , na głowie pasożyta . Łapanie „gadziora” za opity odwłok jest niedopuszczalne !! Są i inne „kleszczołapki” , czy pęsety z pętelką , warto spróbować – kosztują grosze i któraś być może „przypasuje” . I najważniejsze …. zapomnijcie o babcinych metodach „topienia” kleszcza w wazelinie , oleju czy spirytusie . Wymażcie z pamięci te zabobonne praktyki . W zagrożeniu kleszcze reagują „wymiotami” swojej treści żołądkowej wgłąb ciała żywiciela . To najprostsza droga do kłopotów .
Po usunięciu pasożyta najlepiej , abyśmy umieścili go na jednolitej , jasnej powierzchni , aby zobaczyć , czy usunęliśmy go w całości . Jeśli część została w ciele psa , bez weterynarza trudno będzie temu zaradzić . Jeśli wszystko poszło OK – zdezynfekować skórę zwierzaka , swoje ręce . Pamiętajcie też o tym, aby po tym zdarzeniu monitorować swojego psa i jego zachowanie, aby dostrzec ewentualnie objawy mogącej się rozwijać choroby . Rumień po kilku dniach w miejscu ukąszenia , czy apatyczne zachowanie pupila będą znakiem , że coś poszło nie tak . Nie bagatelizujcie żadnej zmiany zachowania psa . Ciemniejszy mocz , brak apetytu , zaburzenia ruchowe , utrata wagi czy ogólne osłabienie to sygnały , że wizyta u weterynarza jest nieodzowna . Przy obecnym stanie medycyny zwierząt i farmakologii , można pupila wyciągnąć ze szponów ewentualnej choroby . Działać zdecydowanie , szybko , bez emocji i paniki . I wszystko będzie dobrze 🙂
Zostały po nich wspomnienia . Zostały zdjęcia . Nasze Westy . Nasze białe anioły . Pamiętamy o nich do dzisiaj . Dalej mieszkają gdzieś w głębi naszych serc . Tazok . Słodki , wyjątkowo piękny , psie ciepłe kluchy . Biała jak śnieg ciamajda , z której co jakiś czas wychodził prawdziwy terrier . To jego ściągaliśmy z drzewa kiedy wdrapywał się za kotem . Jego rozczesywaliśmy z rzepów po wizytach w zapuszczonych starych ogrodach . Lubił krupnik , żurek i sardynki z puszki . Nie lubił kotów i podróży , wiec zjadł kiedyś jakąś „Bardzo Ważną Wajchę” w samochodzie . Pewnego upalnego dnia górska rzeka zabrała go za Tęczowy Most … miał niecałe trzy latka .
Jeszcze tego samego letniego dnia trafił do nas Fokus . Brzydal . Niechciana przez nikogo , zaniedbana , czteromiesięczna karykatura Westa . Nietoperz skrzyżowany z pająkiem … Wyrósł na przepięknego „wzorca rasy” . Był z nami sporo ponad piętnaście lat , był najbardziej przewidywalnym czworonożnym towarzyszem – ever ! Był przyjacielem , obrońcą i powiernikiem , słuchał naszych myśli jak zaufany spowiednik . Nie byliśmy dłużni . Dom , ogród , wolny czas , wakacje zawsze musiały zawierać ” psi pierwiastek ” . Były przyjemności , były wyrzeczenia , były radości i smutki . Piękne chwile . Wspólne piętnaście lat z dobrym hakiem minęło jak z bicza strzelił . Trochę wody w Wiśle – tej „złej” górskiej rzece – upłynęło zanim oswoiliśmy się z odejściem Fokusa na wieczną służbę .
Tazoczku , Fokusiu ….. zostały po Was wspomnienia . Zostały zdjęcia . Zostały po Was blaszane „guziki” bo podobno „guziki nie płoną” . Został po Was żal , ale wiem dalej jesteście z nami . Wiem , że patrzycie na nas zza tęczowego mostu . Przyjdziemy do Was … ale jeszcze nie teraz . Mamy tu jeszcze „Coś” do zrobienia . Tu na ziemi .
Kiedy pochowaliśmy Fokusa pod bzem w ogrodzie , tam gdzie zawsze lubił się wylegiwać , obiecaliśmy sobie , że kiedyś tam w bliżej nieokreślonej przyszłości , znowu zostaniemy dla jakiegoś psiaka – „większymi braćmi” – jego miłością na drugim końcu smyczy . Po pół roku nasze myśli o „psi” jacielu zaczynały być coraz bardziej natrętne , i choć myśleliśmy , że poczekamy na to co los nam przyniesie – postanowiliśmy , że losowi należy troszkę pomóc . Przesądziliśmy pewnego zimnego , styczniowego dnia , że znów po wariacku „skomplikujemy” sobie życie .
Śledziliśmy strony adopcyjne , schroniska , na stronach „Westowych” obserwowaliśmy rozkoszne białe bestie 🙂 . Nie minęło czasu mało wiele a klamka zapadła . Rubin-ek , Rubik urodził się w marcu . Ta bliżej niekreślona przyszłość stała się teraźniejszością .
Dobrą chemię z „rubinkowym” domem dało się wyczuć od pierwszej chwili . Dzięki zdjęciom , byliśmy świadkami „dzień po dniu” …. Narodzin , otwarcia oczu , cmokania maminego mleka , pierwszych kroków i pierwszych upadków 🙂 . Niecierpliwie czekaliśmy aż maluchy dorosną . Od dwóch tygodni pląta się nam pod nogami mały dzikus podobny do „białego chomika” . Zostaliśmy znowu westoświrkami . I wcale nam to nie przeszkadza 🥰🥰🥰
Będzie się działo jak tylko Rubik dorośnie . Zamieszka na Beskidzkiej Salamandrze , zadomowi się na dobre i pogoni pewnie w następnych felietonach niejednego KOTA
A Wy dwa dzwońce …. tam za mostem ….. Tazoku , Fokusie obserwujcie swojego młodszego braciszka , miejcie „białe aniołki” Rubisia w swojej opiece . Korygujcie nas i wspierajcie w jego wychowaniu , żeby można było kiedyś tak do niego powiedzieć – jak mówiliśmy zawsze do Was : „Rubinku – jesteś dobrym psem”
….i to nie pierwszy raz , co więcej , z pewnością również nie ostatni w swoim życiu 😉😉. Wczuć się w rolę Marlona Brando można na wiele sposobów , choćby podrzucając koński łeb do sypialni adwersarza . Z braku łba w podręcznym ekwipunku wpadł mi do głowy dużo mniej wynaturzony sposób na zostanie Capo Di Tutti Capi . Idealny dzień , idealne warunki , idealna pora roku . Kwiecień , zimno , mżawka na przemian z deszczem , bukowy las i podmokłe , bagniste źródło górskiego potoku . Przepis doskonały na poszukiwanie wiosennych salamander w zielonej górskiej dolinie . I to wszystko na przekór wymalowanego palcem żony „kółka na moim czole”
No bo ustalmy , 11 st. C i deszcz – dla „człowieków” – to nie jest wymarzona aura . Za to „ognistych” , beskidzkich płazów nie może spotkać nic lepszego . Ich gody odbyły się późną jesienią ubiegłego roku . Salamandry w tym czasie wyraźnie się ożywiły . Pod koniec listopada , czarno ubarwieni Panowie w żółte ciapki , szperali po okolicy w poszukiwaniu osobników płci przeciwnej , orientując się za pomocą wzroku i węchu . Po trwającej co najmniej pięć miesięcy ciąży , tuż po okresie zimowej hibernacji – po przebudzeniu – w kwietniu – maju samiczki szukają teraz odpowiedniego miejsca na wydanie na świat potomstwa . Niezbyt bystrego potoku , lub kałuży płytkiej wody , czy choćby zwykłego bajorka obok źródła .
Tak więc wychodząc „Im” na przeciw , w wilgotny i słotny dzień , nie musiałem zbyt długo czekać na spotkanie pierwszej beskidzkiej salamandry AD 2019 .Ta pierwsza , spotkana dzisiaj nie wystawiła mi się pod soczewkę obiektywu , tylko odwróciła się i weszła spokojnie do swojej upatrzonej norki . Ale ja już wiedziałem , że to właśnie dzisiaj jest „Ten Dzień” .
Bo można spędzić godziny , dni i tygodnie w górskich dolinach i nie mieć na tyle szczęścia , by spotkać choć jedną płomienną władczynię górskiego strumienia , i jednocześnie , w tych samych dolinach można utrafić na taki dzień jak dzisiaj , kiedy musisz uważać gdzie postawić stopę .
Mam fioła na ich punkcie – przyznaję , ale to niegroźny bzik . Uczłowieczając „Ich” zachowania , mógłbym przysiąc , że i „One” wiedzą doskonale , że mają we mnie przyjaciela i obrońcę . Przecież to dzikie zwierzęta , dość prymitywne , ich inteligencji daleko choćby do psa . Tymczasem lgną do mnie jak ćmy do światła . Po dwudziestym spotkaniu przestałem już liczyć , a one nie tylko pozowały wdzięcznie do zdjęć , ale również urządziły sobie ze mnie park rozrywki wspinając się co rusz na moje ręce . Wiem , że może wydać się to obrzydliwe , że taki „jaszczur” miałby choćby zbliżyć się do Was , a nie daj Boże jeszcze przespacerować po ramieniu , ale wierzcie mi ich dotyk jest niezwykle delikatny i przyjemny . Ich zapach przypomina lody waniliowe , i do tego te wielkie czarne oczy …. mogą złamać niejedno serce 🙂
Obcowanie z nimi dzisiejszego dnia , dało mi jeszcze jedno niesamowite przeżycie . Warte poświęcenia butów i spodni upaćkanych po kolana błotnistą , pachnącą ziemistą mazią . Ciekawość zaprowadziła na grząską i podmokłą polanę zarośniętą kaczeńcami . Tam , w niewielkich oczkach wodnych wypatrzyłem malutkie , ledwo dwu centymetrowe niemowlęta . Dziesiątki , setki małych , podobnych do kijanek żyjątek z wielkimi głowami i nieproporcjonalnie długimi ogonami . Ze śmiesznymi „kołnierzami” ze skrzelami – jakby utkanymi z pawich piór .
Zanim dorosną , a stanie się to za mniej więcej trzy miesiące , będą funkcjonowały jak ryby – pod wodą – oddychając skrzelami ukrytymi w pióropuszach ( dziękuję sebapiwko ) . Od maleńkości są i pozostaną drapieżnikami , tak że czasami porywać się będą na większe od siebie zwierzęta wodne . Podobnie jak osobniki dorosłe nie prowadzą zbyt aktywnego trybu życia , spędzając większość czasu przy dnie zbiornika , chroniąc się wśród roślinności i kamieni . Polują z zasadzki . Rosnąc , nie zmieniają zbytnio nawyków żywieniowych , co najwyżej przerzucają się na większą zdobycz .
Mimo , że byłem mocno zaaferowany podglądaniem maluchów i ratowaniem swoich członków przed „utopieniem” w bagnistym gruncie 🙂 , kątem oka zauważyłem zbliżającą się nad oczko wodne dużą , grubaśną , dorosłą salamandrę . To „Ona” , pomyślałem , tak duże są tylko samiczki , bo u tych zwierząt występuje tzw dymorfizm płciowy . Inaczej niż u większości zwierząt – to Panie są większe i bardziej masywne od Panów . Pani salamandra podeszła powoli , i wgramoliła się jak w zwolnionym filmie na grubą , rozkładającą się od wilgoci gałąź . Po chwili , lekko zsunęła się na płyciznę „kałuży” i zanurzyła cały ogon do wody . Wiedziałem co to oznacza – wiedziałem , że za moment będę świadkiem narodzin nowego życia . Odległość nie pozwoliła na lepsze zdjęcie , bo gdybym zbliżył się do niej spłoszyłbym przyszłą mamę .
Obserwowałem ją w całkowitej ciszy i w bezruchu . Co kilka sekund pod jej ogonkiem woda stawała się mętna a nowo narodzone maluchy przemykały po dnie , i chowały się pod gruby spróchniały konar . Salamandry rodzą dobrze rozwinięte larwy , czy może lepiej powiedzieć kijanki . Zdarza się , że samica wydaje na świat również jaja , z których potomstwo wylęga się bezpośrednio po porodzie . Dlatego salamandry są „hybrydami” żywo- lub jajożyworodnymi . Sam poród przebiega z trudnością , bo salamandra musi przybrać odpowiednią pozę , zanurzając tylną część ciała w wodzie , co przy kiepskich umiejętnościach pływackich może okazać się dla niej niebezpieczne , szczególnie gdy nurt jest zbyt rwący . Rodzi przeważnie około 15- 40 maluchów o długości od 20mm do 30 kilku mm .
Bycie akuszerką , nawet „na odległość” to niesamowite uczucie . Narodziny zawsze symbolizują dobry początek . ” Rodzący się ” beskidzki smok” jest zapowiedzią czegoś wielkiego . Gdy się zjawia na świecie , oczekuje ode mnie pełnego zaangażowania i wydobycia ze mnie całego potencjału . Przynosi mi szansę zmierzenia się z uśpioną dotąd moją drugą naturą , bym w pełni mógł rozbudzić swą moc . Ukazuje mi dostęp do prastarej wiedzy Matki Ziemi . Wprowadza w tajemnice świata zwierząt i pozwala poznać magię narodzin i cud harmonijnego z naturą życia . ” Te słowa – nieco tylko dopasowane do dzisiejszego magicznego spektaklu – pochodzą z przekazywanych z ust do ust prastarych zasad i wierzeń Indian kanadyjskich . Przez wieki te mądrości nie straciły sensu swojego przekazu , są nadal świeże i trafne . Trzymam się ich i staram dzielić z innymi .
Taka jest prawdziwa opowieść o życiu i narodzinach . O spotkaniach z naturą i o fascynacjach jej prostym pięknem . A że wróciłem ubłocony i trochę przemoczony ? Cóż – to koszt jaki warto ponieść żeby stać się świadkiem cudu narodzin w górskim bajorku . Zostałem „Ojcem Chrzestnym” niezłej „czelodki” . To zobowiązuje . Będę o Was dbał maluchy 🙂
A Star is Born . Gwiazda się narodziła . W tajemnicy powiem – narodziła się cała galaktyka gwiazd . Czarno – żółtych gwiazd 🙂
Wszystko było „anty” . Wszytko w kontrze przeciwko tej wycieczce na nartach biegowych . Czas , dzień , miejsce , temperatura , halny . Już rozbieram temat na czynniki pierwsze co autor ma na myśli . Piątek – zły początek . Plus 13 , wieje tak , że głowę chce urwać . Do tego niewyspany , bo halny wył w kominie całą noc jak potępiony . Słońce raz jest raz go nie ma , pogodynka straszy deszczem a odwilż we frontalnym ataku . Jak buchnęła tegoroczna zima , jak dosypało nam w górach metr śniegu z dobrym kawałkiem myślałem , że białe szaleństwo na biegówkach będzie trwało do kwietnia . Indyk też myślał o niedzieli …. Początek marca a tu trzeba poważnie rozpatrywać narciarskie ostatki . Sorry taki mamy klimat 😉
Jakoś podświadomie – nieczęsto odwiedzałem Szczyrk , a całkiem świadomie Skrzyczne chcąc je zachować jako wisienkę na torcie . W moich archiwach są dziesiątki zdjęć tej majestatycznej góry . Z każdej strony świata . Bliskość Skrzycznego , związane z nim przygody , wycieczki , wyjazdy na narty odsuwały nieco w czasie napisanie specjalnie dedykowanego Skrzycznemu felietonu z cyklu „Korona….” . I mimo , że dzisiejszą wycieczkę z doliny Żylicy zakończyłem na najwyższym wierzchołku śląskich gór , nie nazwałem tej relacji „Korona Beskidu Śląskiego – Skrzyczne ” . Trafić na tę listę i stać się bohaterem cyklu to zaszczyt , na ten zaszczyt każda z „moich gór” musi sobie zasłużyć . To nietrudne ale cały imaż Skrzycznego umniejszył skutecznie ośrodek narciarski „Szczyrk Moutain Resort” . Tak , że „książę Beskidów” – musisz jeszcze poczekać na swoją kolej .
Z kilku wariantów : Solisko , Pośredni , Salmopol , Czyrna – jako start wybrałem ten pierwszy . Przyznam szczerze – bo najkrótszy i najłatwiejszy . Wystarczy wdrapać się skrajami tras narciarskich na Halę Skrzyczeńską , a potem już luzik – łatwymi trawersami północnych zboczy na szczyt . Widzę z okna domu te północne stoki Skrzycznego – białe – przez pół roku od śniegu . Dzisiaj będzie podglądanie domu z podszczytowych polan – pomyślałem 🙂 . Ale zanim to nastąpi muszę najpierw za jedyne 10PLN stanąć autem po ośki w błocie na „parkingu” . Potem wystarczy tylko przejść zdewastowanym , choć położonym ledwo w ubiegłym roku „produktem chodnikopodobnym” do dolnej stacji wyciągów – „Solisko”
Obserwuję tu chaos , który nazywam „syndromem końca sezonu” . Otoczenie zaśmiecone , śnieg brudny , pełen kamieni , petów i jakiegoś żużla . Prawą , mniej uczęszczaną stroną , z nartami na plecach wspinam się w kierunku dawnego „cielętnika” ( swoją drogą ciekawe kto pamięta tę nazwę i skąd się wzięła ? 🙂 ) Nart nie zakładam , nie dlatego , że „z buta” jest łatwiej . Dlatego , że ślizgi biegówek po kilkudziesięciu metrach wyglądały by jak tarnik do drewna . Zamiast śniegu , na przełamaniach stoku jest kamień na kamieniu – widzę jak iskry sypią się spod nart zjeżdżających . Dramatycznie wygląda ten dolny odcinek . Jak byłem szczeniakiem , za czasów GON ( górniczego ośrodka narciarskiego ) było znacznie lepiej . Szybko odkrywam powód tego stanu . Jakiś geniusz wymyślił , że trawiaste przed laty stoki trzeba było „przeprofilować” . Buldożerem . Żeby było łagodnie i szeroko . A pod spodem trawiastej łąki były niespodzianki 🙂 Kamienie . To w górach są kamienie ? Kto by przypuszczał ??? No , no .
Kamieni i żwiru jest tak wiele , że nawet zima dziesięciolecia i metr naturalnego plus sztuczny śnieg ( którego baaaardzo skąpi właściciel ) nie są w stanie pokryć trasy zjazdowej w stanie choćby dostatecznym . Inne niewielkie stacje narciarskie takie jak mijane po drodze – Czantoria , Klepki czy Cieńków – wyglądają jak alpejskie kurorty . Idealnie utrzymane mimo odwilży a tutaj ??? Jakim trzeba być nieudacznikiem , żeby przez kilkadziesiąt mroźnych nocy nie naśnieżyć wystarczająco tras ?? Ale stówka za karnet wpada do kasy „od łebka” . Się wzięło , się zaksięgowało – to po co dawać w zamian dobre warunki ? Schodzę jeszcze bardziej na prawo , byle dalej od tego kamieniołomu . Pod resztkami wytrzebionego lasu jest naturalna , nierozjechana warstwa śniegu . Dawną „czerwoną” trasą zmierzam polanami ku Hali Skrzyczeńskiej . Zerkam w kierunku „nartostrad” i zastanawiam się kto przy zdrowych zmysłach przyjedzie tutaj drugi raz ? powyżej w kolażu – stan trasy narciarskiej i skutki „kamieniołomu” – dziury wyryte do blachy na ślizgach nart ( na szczęście to nie moje biegówki ) .
Hala Skrzyczeńska . W końcu . Tu była knajpka „Akwarium” . Punkt zborny i kontaktowy przed erą komórek . I jakoś żeśmy się znajdywali jeżdżąc na nartach bez telefonów 🙂 . Tu na hali to dopiero wieje , nie to co ta pici dmuchawka w dolinie . Składam ręce do nieba 🙂 Dlaczego ? Bo nowoczesna kolejka Leitner na Kopę nie działa !! 🙂 🙂 Dzięki Ci wietrze !! Swoją drogą za siermiężnego P-R-L-u były tutaj orczyki . Całkowicie odporne na wiatr . Czyżby ten sam jajogłowy geniusz ? „Pan mądra głowa” od buldożerów ? Nie pomyślał , że tu może wiać wiatr ? No popatrz co za pech … Ale , ale …. na Małe Skrzyczne prowadził zawsze bezpieczny i wiatro-odporny wyciąg talerzykowy . Jest dalej – no jasne – też nieczynny . Bo wieje . Dwie rzeczy są jednak niezmierzone . Wszechświat i ludzka głupota . Mam namacalne potwierdzenie tezy Einsteina . Szczyrk Mountain Resort Welcome To …. niestety jest żenada na całej linii ….
Przebieram spoconą koszulkę , i łagodną niebieską trasą , w niecałe pół godziny jestem pod Małym Skrzycznem . Zero ludzi , zero radia „zet” skrzeczącego z głośników poniżej hali . W końcu jestem jak w domu . Cisza , obok tylko kilku podobnych mnie narciarzy na skiturach i biegówkach . W końcu spokojnie można się rozejrzeć . Na razie tylko na zachód i północ . Widoczność genialna , między chmurami przebłyskuje słońce – na szczyt i do schroniska na Skrzycznem już tylko żabi skok . A tam z pewnością czeka mnie spektakularna panorama żywiecczyzny i tatrzańskich szczytów .
Skrzyczne . Książę Beskidu Śląskiego . Choć stoję na samym Twoim czubku – jeszcze trochę wody upłynie w Wiśle , żebyś trafiło jako leitmotiv do cyklu „Korona… trzeba będzie jeszcze kilku prób . Może od Malinki , może od Lipowej ? Czas pokaże . Póki co przybijam „piątkę” na drogowskazie z tabliczką : 1257mnpm , z nadzieją na kolejne – piękna góro – szybkie spotkanie . Pamiętaj , że widzę Cię codziennie , przy dobrej pogodzie z mojego okna .
Wiem , wielka góro , że moim utyskiwaniom nie Ty jesteś winna . Wiem , że to zdeformowane myślenie pazernych nieudaczników z gatunku „homo – mocno – nie – sapiens ” . Z Twoich północnych stoków zrobiono coś co w zamyśle miało być wizytówką Szczyrku , a wyszedł ( póki co mam nadzieję ) pseudo kurort zwany pretensjonalnie „mołtajn rizort” . Wiem też , piękna góro , że jeśli człowiek chce – to może pogodzić i hotele i wyciągi , i atrakcje dla turystów z naturalną przyrodą , da się też zadbać o bezpieczne , urozmaicone trasy narciarskie . I takiej zmiany myślenia życzę zarządcom . Kończę pastwienie się nad tym kołchozem . Ale – już w domu sprawdziłem na skiinfo opinie o tym ośrodku , bo myślałem , że po prostu mam zły dzień i wszystko odbieram na „BE” , ale jeśli na 130 ocen , sto jest jednoznacznie negatywnych to znaczy , że syf , pazerność , kiepskie zarządzanie i bylejakość – tutaj to standard . https://www.skiinfo.pl/slaskie/szczyrk-czyrna-solisko/opinie.html?review_id=49175
Jednego nie dało sobie Skrzyczne popsuć . Widoków . Wystarczy stanąć na szczycie i zerknąć na wschód i południe . Od razu świat staje się piękniejszy . Cały świat podany jak „na tacy” . Tatry wydają się być na wyciągnięcie ręki choć to ponad 100km w linii prostej . Rozrzucone jak klocki lego , domki nad jeziorem żywieckim . Wielki Rozsutec w słowackiej Małej Fatrze rekompensują potężną skuchę zaaplikowaną wcześniej . Waga plusów i minusów dzisiejszej wyprawy stabilizuje się na plusie . Wracam pustymi trasami . Zieloną nartostradą do Hali Skrzyczeńskiej .
Biegówki to nie są narty zjazdowe . Taka stara prawda z cyklu „tyz prowda” . Żeby złapać równowagę na nartach o szerokości 49mm na trasie zjazdowej – fest trzeba się „postarać” . Cały odcinek do hali poszedł mi jednak jak z płatka . Po drodze dopadł mnie deszcz i śnieg zbity w krupę śnieżną , pełny przekrój , do wyboru do koloru . Niebieska – w teorii trudniejsza trasa w stronę „cielętnika” też okazała się banalna – mimo mokrego śniegu i slalomu od sasa do lasa – spowodowanego brakiem śniegu . „Przeprofilowane” trasy są dobre na biegówki a nie jako trasy narciarstwa alpejskiego . Patrzę teraz na na nartostrady z punktu widzenia zjeżdżającego . I co ? Na zjazdowych nartach to bym się tu nieźle wynudził . Szału absolutnie nie ma . Dla rodzin z małymi dziećmi – a i owszem taki dłuższy stok „Krasnoludek” dobry do nauki . Takie też muszą być … bo nie każdy jak ja – miał to szczęście urodzić się „od razu” z zapiętymi nartami ….
Ósmy lutego . Ostatnie godziny wyżowej pogody , a planowanie tego „konkretnego” dnia na wycieczkę było aż !! tydzień temu … Od tygodnia mam „motylki w brzuchu” – nakręcony na spotkanie i wspólną z Pawłem wyprawę . Przecież wszystko może wziąć w łeb … Wystarczy zgniły niż , halny , czy inna atlantycka frontowa wilgoć i będzie „po ptokach” . Dywaguję nad pogodą dlatego , że wizyta Pawła w „moich” górach zobowiązuje . Przecież zapewniłem go , że zobaczy złote beskidzkie słońce i stukilometrowe panoramy . Jak to by wyglądało jakby nie dopisała pogoda ?? … skucha byłaby na maksa , i obciach na całej linii . Mój dzisiejszy gość miałby niezły ubaw i być może nawet zwątpiłby w powtarzaną przeze mnie do znudzenia tezę , że Beskidy to najpiękniejsze góry na świecie … zresztą powiedzenie znacie …
Whatever …. w mroźny , trochę zamglony ranek spotkaliśmy się w dolinie Soły , żeby wspólnie przedreptać ładnych parę ( 27 ) kilometrów w zimowej scenerii po górach , lasach i polanach między Węgierską Górką a Rajczą . I mimo , że poranek jest kompletnie nijaki i do tego mdły jak szary sos do wojskowej fasolki – to ciągle mam nadzieję , że może jednak – jednak , moje układy , układziki i nieformalne znajomości zawarte z zielonymi , górskimi aniołami – przyniosą nam piękną pogodę . Marzy mi się żeby znowu dobre beskidzkie duszki – tym razem w kwestii meteo – przychylnie mnie wysłuchały .
Żabnica . Zagubiona beskidzka dolina . Najpierw kawałek leśną drogą , potem ścieżką , ledwo-ledwo wydeptaną w metrowych zwałach śniegu , wspinamy się na wielkie , wysoko położone hale żywieckich Beskidów . Nie mięło czasu mało-wiele , żebym o mało nie wywinął piruetu siadanego , na twardym , zmrożonym i śliskim śniegu . W moment wspólnie ustalamy , że obaj mamy w plecakach ten sam „epokowy wynalazek” czyli raki na buty . No raczki – ustalmy – zresztą jakby nie nazwać tego stalowo – łańcuchowego bajeru – bez jego pomocy podchodzenie byłoby istnym konkursem „spiral śmierci” na tym śniego-lodzie . Pewnie z biegiem czasu obaj opanowalibyśmy tajniki potrójnych „flipów” , „tulupów” i podwójnych axli . Zwłaszcza w parach sportowych ….. ale dzisiaj trening glebowania figurowego nie jest naszym celem . Poza tym podnoszenie lassowe i twistowe Pawła stanowiłyby nie lada wyzwanie 🙂
Blisko trzygodzinne drapanie się pod górę jest zawsze w ostatecznym rozrachunku nieco dłuższe niż wynika z mapy , zawsze trzeba się wgramolić nieco wyżej niż by wynikało z poziomic i zawsze jest nieco trudniej niż by się człowiek spodziewał . Malowane znaki szlaku co chwila gubią się pod niesamowicie grubą pierzyną śniegu . Połowa ( mniej więcej ) świerkowych wierzchołków połamana jak zapałki pod ciężarem niedawnych , potężnych opadów śniegu . Smutno wyglądają tak niedawno pokiereszowane lasy .
Calusieńki czas przez las . Raz gęstszy , raz rzadszy , raz trawersem , raz wąską ścieżką , młodnikiem , starym stuletnim lasem , mozolnie gramolimy pod górę pokonując na prawdę spore przewyższenie . Słońca jak nie było tak nie ma . Jakąś minimalną nadzieję , żeby niebo choć trochę się przetarło dają spojrzenia na północ , w kierunku śląskich Beskidów – tam zawsze tej zimy miałem to szczęście , że świeciło słońce . Nie inaczej jest dzisiaj , pokazuję Pawłowi gdzie Skrzyczne , Barania i Malinowska Skała . Ale gruba warstwa ciemnych chmur nie puszcza ani jednego promyka w żywieckie góry . Trudno – polegnę jako meteorolog . Jeszcze jak bym miał urodę wystylizowanych pogodynek z telewizji – być może Paweł by mi wybaczył ? A tak ? Sam się wystawiłem na odstrzał jak dzik z ASF-em . Ech , życie . Wysokościomierz dobija do 1200 metrów . Znaczy się koniec wspinaczki bliski . Przełęcz Pawlusia już na wyciągnięcie ręki . Przełęcz Pawłowa – brzmiało by lepiej – na cześć mojego gościa , ale nie podejmuję się tematu zmiany starej nazwy . Jedno co pewne , to że leśna ścieżka przechodzi do historii , a rozległa polana pozwala się rozejrzeć po okolicy . Coś widać w okienkach między chmurami . Nawet jakieś niebieskie refleksy błąkają się po niebie nad Romanką . Hmmm może – może duszki i aniołki jednak posłuchały ???
Południe . Kilkanaście minut po południu . Nadzieja w serce wlewa się pomalutku , że jeszcze nacieszymy oczy – zawieszając wzrok na tych bliższych i dalszych górach . Póki co , na tle Pilska niewyraźnie szczerzymy się do samowyzwalacza . To takie starodawne selfie jakby kto nie wiedział ( przyp. tłumacza )
Hala Rysianka , schronisko . Stare i z „duszą” . Z taką duszą jaką pamiętam ze szczenięcych lat . Tu wrzątek dalej za darmo 🙂 Jest skarbonka na datki „co łaska” – i pewnie każdy coś wrzuci , tym bardziej , że cała zawartość puszki idzie na charytatywny cel . Inne schroniska – te z mniejszą duszą – dawno już wprowadziły opłaty za wrzątek . Pierwszy raz jak zobaczyłem wycenione w złotówkach ćwierć litra gorącej wody to pomyślałem , że kończy się epoka prawdziwej turystyki . Owszem , były argumenty „za” . Roztaczały one obraz plagi wycieczek niosących setki torebek z „gorącym kubkiem ” , nachodzące stadami właścicieli schronisk i żerujące jak sępy na wrzątku i na ich dobrym sercu . Tradycja – zapomniane trochę słowo kazało zawsze dać turyście nocleg , nawet na korytarzu i kubek wrzątku . Tutaj , na Rysiance komercja nie połknęła jeszcze tradycji . Aż mi lepiej od tego 🙂
Kawa , radler , szarlotka … należy się nam jak psu micha . Tymczasem tresowane , schroniskowe koty czają się jak futrzane sępy nad moją bułkę z mielonką . Bezskutecznie . Dieta Mruczku… BMI masz mocno zawyżone , a ja mam tylko jedną …. no sorry . Siedzimy przed wielkim oknem „patrzącym” na południe . Nie widzieliśmy się od sierpnia , więc gadamy bez ustanku , jak nie przymierzając baby , a może po prostu jak starzy przyjaciele , o wszystkim . I wypatrujemy słońca i błękitnego nieba . Coś tam się przeciera , bo norweska pogodynka głosiła na popołudnie czyste niebo „clear sky” . A tam za oknem chmury i chmury … chyba nawet Norwegowie są omylni …..
Dobra , zjedzone i wypite . Ruchy , kluchy leniwe – mówię sam do siebie , bo Paweł młodszy , jego poganiać nie trzeba . Nie jesteśmy nawet w połowie drogi a tu prawie druga po południu . Kierunek Hala Lipowska i Rajcza . Wychodzimy na zewnątrz . I mówię sam do siebie : WOW ! . Jak ja nie cierpię tego słowa . Ale spojrzenie na północny zachód wywołuje zachwyt . Góry najlepiej uczą , że nie wszystko na tym świecie da się racjonalnie wytłumaczyć . Nad schroniskiem niebo . W obłędnym odcieniu błękitu .
Bo w górach – jak w życiu – wszystko ma swój czas . Bo Beskidy najlepiej uczą, że nie wszystko na tym świecie da się racjonalnie wytłumaczyć . Głowy zaczynają nam się kręcić dookoła . Patrz tam na prawo ! Patrz na lewo ! I tam ! . Szczęki powoli szykują się żeby opaść z hukiem na podłogę . Śnieżną podłogę . Doczekaliśmy się . Po cichutku w duszy szepczę do zielonych beskidzkich aniołów . Dziękuję Wam ! Jesteście wielkie !
Doznajemy nieopisanego słowami uczucia nieograniczonej wolności . Obcego mieszkańcom równin . Wiem , że być może trochę podpadnę , ale przyznajcie …. kto z Was widział ostatnio świat dokoła siebie w promieniu stu kilometrów ? Kto z Was widział z Krakowa w jednej chwili i Katowice i Tarnów ( ukłony dla Pawła ) ? Albo z Wrocławia jednocześnie i Opole i Legnicę ? Z Elbląga – Gdańsk i Olsztyn w jednej chwili ??? Niemożliwe . Tylko góry dadzą taką wolność .
Dostało się od nas i Babiej Górze . W teorii powinna się nam jawić gdzieś na horyzoncie przez cały czas wycieczki . Ale strzeliła zmierzła baba focha i chowała się w chmurach . W końcu jak się pojawiła, to skwitowałem krótkim , męsko-szowinistycznym zdaniem . Babo , przecież mieliśmy Cię z Pawłem dwa razy w zeszłym roku , a Ty się teraz wstydzisz ?? Przecież fajnie było – przyznaj 🙂
Tatry trochę nas zawiodły . Czy żałuję , że ich nie było dobrze widać ? Nic z tych rzeczy . Ich mniejsi krewni – Niskie Tatry – Chopok , Dumbier i Kralowa Hola wynagrodzili nam widoki , nawet z nawiązką . Z pod morza chmur podglądały nas skaliste słowackie góry , a my nie pozostaliśmy im dłużni . Zachwyt ? To za małe słowo . Widoki na południe i wschód były ekscytujące .
Tymczasem moje serce spogląda w drugim kierunku , patrząc na północ i zachód – tam są przecież „moje” najukochańsze – Śląskie Beskidy . Chodź Paweł , przejdźmy te kilkaset metrów po głębokim śniegu . Nie pożałujesz . Zobacz jak pięknie wygląda Barania Góra i Skrzyczne …
Bo Beskidy nie są zwykłym , standardowym pięknem. One są pięknem ponad inne piękna . Jeżeli kochasz góry , to wszystko w nich jest cudem , i zauroczenie , i miłość , i przyjaźń , sami w ich objęciach stajemy lepsi . Żeby kochać góry , nie trzeba ich koniecznie widzieć . Jak w miłości . Jeśli kocha się istotę najdroższą , niekoniecznie musisz ją widzieć czy słyszeć , jak do nas mówi – wystarczy sama jej obecność . W górach jest podobnie – one istnieją i to wystarcza.
Niezapomnianych wrażeń krocie dały nam dzisiaj Beskidy . Dały nam czarodziejski przepych swej niezrównanej piękności , spokój i powagę szczytów , dzikość i śmiałość fantastycznych wierzchołków , bajeczne bogactwo barw i światła , pozaziemski czar księżycowej nocy . Gdzieś czytałem , że Bóg stworzył cały świat z niczego , a gdy tworzył góry – użył okruchów gwiazd .
A to wszystko , przez cały ten urokliwy dzień było udziałem dwóch najnormalniejszych pod słońcem facetów . Których , jeśli spotkacie błąkających się gdzieś „na mieście ” , nigdy nie posądzicie ich o to , że mają takiego fioła .
Skończyliśmy wycieczkę w całkowitym mroku . Naszym udziałem stał się zachód słońca , zmrok i beskidzka noc . Ten dzień to był kompletny „odjazd” . I niech mówią ” że to nie jest miłość …. że to się tylko zdaje nam…. ”
Nawet budzik był zbędny . Tak się nakręciłem na następną wycieczkę po górach , na przejechanie się na nartach po szlakach wokół beskidzkich „tysięczników” , że już o siódmej rano miałem wyspane oczy i co więcej – wielkie jak srebrne jednodolarówki . Oczy gotowe na przygodę . Przeturlałem się na prawy bok uchyliłem powiekę , i mój wzrok spotkał się ze wschodzącym z nad śląskich gór słońcem . Nie będzie dzisiaj „dosypiania” , nie będzie funkcji „snooze” . Nic z tych rzeczy – „No way” . Przez kilka dni , tak układałem sobie sprawy , żeby bieżącemu tygodniowi skraść jeden dzień – i przeznaczyć go tylko dla siebie . Tak samolubnie – a co ! Dzisiejszy biznesplan ? Perła w koronie śląskich gór – Malinowska Skała
Pierwszym celem – Biały Krzyż ( Weisses Kreuz ) na Przełęczy Salmopolskiej . Droga prowadząca z Wisły na Salmopol jest najwyższą dostępną komunikacyjnie szosą w Beskidzie Śląskim , zaś po przełęczy Lipnickiej (Krowiarki) pod Babią Górą – drugą najwyżej położoną drogą w całych polskich Beskidach . Na tej drodze widoki nigdy nie zawodzą . Dzisiaj , wyryty wirnikowymi pługami głęboki na półtora metra śnieżny tunel zasłaniał nieco okolicę . Przydałoby się trochę wyższe auto 🙂
Od niemal miesiąca w śląskich górach rządzi zima . Taka prawdziwa , jak to dawniej bywało . Metr śniegu to standard . Tu , na przełęczy jest go co najmniej 140-150cm . Im wyżej tym więcej , tam gdzie zawiało zaspy może być nawet i dwa i pół metra . Od kilkunastu lat nie było takiej bajkowej zimy .
Jak pytam znajomych , przyjaciół , rodzinę – prawie nikt nie lubi zimy . Powodów ? Tysiące . Skrobanie zamarzniętych szyb trwa całą wieczność ! Zmarznięte palce u rąk i nos po każdym wyjściu z domu? Taaa , znamy to dobrze . Tu Cię zawieje , tu zmokniesz… Odśnieżanie przed domem , zakichana zmiana opon w samochodach . Czapki , szaliki …. sól na drogach… breja z roztapiającego się śniegu.
Mimo tylu argumentów „przeciw” zimowej aurze – jestem i będę w opozycji , jestem i będę mniejszością i razem z nielicznymi , będę niedobitkiem , ostatnim mohikaninem i klinicznym przypadkiem fanatyka białego „paskudztwa” . Należę do tych dewiantów , którzy lubią zimę …. Pewnie dlatego , że najpiękniejsza zima na świecie mieszka w najpiękniejszych górach świata – w Śląskich Beskidach .
Pewnie czekacie na argumenty „za” … Mimo , że lubię „zabawy” z polskim językiem , tym razem jednak pozwolę sobie użyć zamiast słów – znacznie cięższej artylerii . Obrazów . Widoków , które skusiły mnie dzisiaj , żeby odwiedzić góry na granicy między Wisłą a Szczyrkiem . Przywabiły i zbałamuciły mój „techniczny” umysł , oczarowały i zakręciły w głowie . Bo śląskie góry – jak żadne inne – potrafią , kreować obrazy . Obrazy fascynujące , hipnotyczne i urzekające . Zwłaszcza jeśli ( przypadkiem lub celowo ) pójdziesz na wycieczkę i utrafisz tak harmonijny , słoneczny czas . Los podarował mi kolejny mroźny i słoneczny dzień , w krainie nieskażonej bieli i lazurowego nieba . Tej zimy , passa sprzyjającej aury zdaje się być nieskończona .
Innych szczęściarzy , którym dany był ten bajeczny dzień , policzyłbym na palcach . Kilkunastu ? Z pewnością nie więcej . Tymczasem wokół mnie , widoki zaczynają przypominać galerię sztuki . Galerię wyrzeźbionych śniegiem , wiatrem i mrozem postaci , przedmiotów , ich zawikłanych form , i zupełnie nierealnych kształtów .
Pogmatwana fantazja natury nie zna granic . Oglądanie tych złudnych kształtów , nie nazwanych ludzkim językiem i kompozycji śniegowych – to intrygujące doznanie . Tych obrazów zmyślonego świata przyrody nie oddadzą ani słowa , ani fotografie . Choć próbuję zapisać je , na elektronicznej kliszy aparatu , mam zbyt mało narzędzi i umiejętności , żeby udokumentować dzieła sztuki jakie widzą moje oczy.
Wyjście w góry w taką bogatą zimę z kilkumetrowymi zaspami – tak z buta – „na piechotę” po to żeby zobaczyć te fantazyjne kształty , jakie śniegowi nadaje natura – to nie najlepszy pomysł . Znacznie lepszym środkiem transportu przy takiej ilości „wody w proszku” – są narty . Możecie znaleźć się w pewnym momencie na rozstaju dróg jak poniżej , i wybór tej właściwej jest niezwykle trudny . „I ta kusi , i ta nęci ” . Wybrałem ten ślad po lewej 🙂 Ten wybór wydłużył moją wycieczkę o co najmniej godzinę .
Wiem co mówię , posłuchajcie… idąc na nartach – wydawałoby się – przetartym przez jednego narciarza szlakiem , miejscami zapadałem się powyżej kolan . W pewnej chwili powalone drzewa , zmusiły mnie do odpięcia nart i przejścia między kilkoma leżącymi świerkami na piechotę . I to był najgłupszy pomysł tego dnia . Pierwsza narta odpięta , odpinam drugą i bach … w sekundę zapadłem się do białego puchu po pachy . Niby nic , po prostu wpadłem w głęboki śnieg . Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę , że gdyby nie gałęzie powalonych drzew – znalazłbym się w pułapce . Możesz się oprzeć na kijkach ??? Podpowiada mi głowa – tak , ale kijki 145cm zapadają się całe , a ręka po łokieć . Co najmniej dwadzieścia minut wykopywałem się z białego potrzasku , drugie tyle łapałem oddech po wyjściu ze śnieżnych sideł . Od razu zapaliła mi się czerwona lampka . Wywrotka w takiej głuszy zadziała jak lep na muchę – to labirynt prawie bez wyjścia .
Wczłapałem w końcu na szczyt Malinowskiej . Z powrotem będzie już z górki , więc fraszka – igraszka . Drugie śniadanie znika w moment . Gorąca herbata . Stoję na szczycie i nie poznaję „SKAŁY” . Bez śniegu – to na prawdę spora wychodnia skalna . Dobre pięć , czy sześć metrów wzrostu , dzisiaj ledwo wygląda spod śniegu malutki kamyczek . Dla porównania – poniżej zdjęcie z tej samej perspektywy – autorstwa Magdy – nieco bardziej od beskidzkiejsalamandry – zbzikowanej na punkcie gór 🙂
Zjazd w dół , przez przełęcz pod Zielnym Kopcem to już „bułka z masłem”. Co prawda w bułce z masłem , trafił się zakalec w postaci gleby , i wciągnięcia pod kurtkę odrobiny „białego proszku ” a potem otrzepywania się ze śniegu . Przyzwyczajony jestem . To nie pierwszy i nie ostatni raz 🙂 . Jeszcze rzut oka na Magurkę i halę Radziechowską , na ostatnie śniegowe rzeźby …..
Oj , jak ja nie lubię wracać z Beskidów . Zawsze łapię dołka kiedy kończy się taki dzień . Dzisiaj trochę szczęście się do mnie uśmiechnęło . Oprócz tych niesamowitych wrażeń , widoków , i przygód „po pachy w śniegu” poznałem bratnią duszę z Wisły . Heńku – to była przyjemność poznać Cię i przejechać się z Tobą na nartach po naszych cudnych górach . Pewnie nasze „biegówki” jeszcze kiedyś się skrzyżują 🙂 Pozdrowienia .
… czyli co zobaczyła Alicja po drugiej stronie lustra?
W tym roku „Blue Monday” czyli najbardziej depresyjny dzień roku wypada w trzeci poniedziałek stycznia . Zresztą jak co roku . Chwila , chwila – znaczy kruca bomba – dzisiaj . Wyjrzałem za okno , wystraszony nieco taką perspektywą . Bleee….. koszmar , nie inaczej ….. minus dziesięć , mgła . Smog jak smok …. Motywacji do pracy ani grama . Druga kawa . Motywacji po małej czarnej przybyło aż ! 0,16 miligrama . Norma chęci do pracy zaniżona o 842% . Poziom pyłu zawieszonego przekroczony o dokładnie tyle samo . Pierwszy krok do zniechęcenia i apatii wydaje się być zrobiony ? Nieee… nic z tych rzeczy . Rzucam wszystko i jadę w góry .
Szybko ubieram ciepłe , merynosowe wynalazki , napełniam termos , prowiant wzięty , narty nasmarowane , auto odmrożone . Kierunek Istebna , trasy narciarskie na Kubalonce , za nieco ponad pół godziny będę już na miejscu . Tymczasem mijam Wisłę , a niebo jak na złość – nic a nic się nie przeciera . Chmurno , mgliście , nieprzyjemnie , minus jedenaście . Marzy mi się – jak Alicji – skoczyć za białym królikiem i trafić w inny , bajkowo piękny świat górskiej zimy . Nierealne ? Ale takie właśnie marzenia zaprzątają moje myśli , dając nadzieję na zaistnienie niemożliwego .
Nie policzę ile razy „moje” góry przyjemnie mnie zaskoczyły , właściwie zaskakują mnie przy każdym z nimi spotkaniu . Nie inaczej dzieje się dzisiaj . Nagle , ciemna i chmurna dolina zaczęła jaśnieć w oczach . Wjeżdżałem serpentynami na przełęcz , a chmury jak w przyspieszonym filmie stawały się najpierw jasnoszare , potem żółte , w końcu oślepiająco białe . W przeciągu dosłownie kilku minut – mgła , i zgniłe , ciężkie , smogowe powietrze nagle się rozstąpiły . Instynktownie opuściłem osłonę przeciwsłoneczną . W ostatniej chwili . Słońce pojawiło się tak nagle jak błysk atomowej eksplozji . Jakby ktoś wyciągnął je z worka , kosmiczne wrażenie .
Najlepsze w okolicy miejsce na biegówki , szerokie , świetnie utrzymane , urozmaicone trasy na przełęczy między Wisłą a Istebną zastałem rozpromienione blaskiem słońca . Ośnieżone drzewa skrzyły się świetlistymi refleksami , a kopy świeżego puchu migotały jak ogniki w kryształowym zwierciadle . Aaa…… rozumiem już – więc tak wygląda druga – świetlista strona lustra .
I ten oszałamiający błękit … kolor natury , wody i nieba . Takiego lazurowego nieba nie ogląda się codziennie … a wierzcie mi , wiem co mówię . Surrealistyczne ale prawdziwe… . Tak igrają sobie ze mną śląskie góry – po prostu rozpusta dla zmysłów . Szybko ściągam rzepy z nart . Lekkie , przyciemniane okulary na nos , klik – klik , wiązania zapięte i hulaj dusza – piekła nie ma .
Przede mną szeroka słoneczna polana i kilometry zjazdów , podbiegów i leśnych trawersów . Rezerwuję sobie trzy godziny , wyłączam telefon i wpadam w objęcia bajecznej zimy , beskidzkiego lasu i boskiej słonecznej aury . Tak – to właśnie „tygrysy lubią najbardziej ” . Bardzo ciekawe , idealnie utrzymane i zróżnicowane „pętle” , dostępne są dla każdego . Wszystko gratis . Niewiele aktywności może być tak przyjemnych i uruchamiać takie bogactwo endorfin jak narciarstwo biegowe , może kiedyś bardziej rozwlekę się nad zaletami biegówek . Ale to kiedyś… bo póki co – wokół mnie są przede wszystkim niezapomniane widoki , pejzaże , panoramy i beskidzkie plenery . Również wszystko gratis.
A miałem się dołować w Blue Monday . Pewnie , że można by się zakopać pod koc i przeczekać „skisły” dzień , ale wybrałem inne rozwiązanie . Na przekór aurze , pod prąd i trochę wbrew logice . Pogoda w górach to zawsze loteria . Dzisiaj z pewnością wyciągnąłem wygrany los .
To również jeden z niewielu dni w roku , kiedy z wierzchołków „moich gór” widzialność w tak czystym powietrzu przekracza sto kilometrów . Nie było obok mnie nikogo , kto nie zachwyciłby się widocznymi w oddali majestatycznymi szczytami Tatr i słowackiej Małej Fatry .
I powiedzcie , jak teraz z własnej woli , bez przymusu wracać do domu ? Po takim dniu ? Po takich widokach , wrażeniach , po bajecznych , unikalnych chwilach spędzonym po drugiej stronie lustra ? Tylko szczypiące od słońca i mrozu policzki i niezapomniane obrazy , jakie zostały w pamięci podtrzymają morale i stan ducha , tam w dolinach – „w cywilu” do następnej wyprawy w Beskidy . W każdym razie jeszcze o mnie usłyszycie . Niebawem .
… czyli jak , a zwłaszcza „czym” – można również uszczęśliwić faceta ?
Przeszły ze mną kilka tysięcy kilometrów . Na moje „oko” , lekko licząc jakieś cztery tysiące . Z hakiem . Takim góralskim hakiem. W każdą porę roku . Wytrwały tropikalny letni skwar i syberyjskie mrozy . Wspólnie zaliczyliśmy kilkadziesiąt kąpieli wodnych , trochę mniej błotnych… I nie zawiodły . Ani razu . Polegałem na nich przez z górą pięć lat – jak na Zawiszy . Prawdziwi przyjaciele . Nazwałem je „Kajtki” od marki . Kilometry razem przebyte …. po śniegu , po kamieniach , po klamrach na skałach . W deszcz i palące słońce . Prawy przeszedł ze mną ponad dwa tysiące kilometrów i lewy , też dwa tysiące . Razem cztery . I to z hakiem . Takim góralskim.
Kilka lat temu pewne wydarzenie wstrząsnęło światem .
Nawet pisał o tym Brzechwa :
Pojechał Maciek pod Częstochowę,
Tam kupił buty siedmiomilowe.
Co stąpnie nogą – siedem mil trzaśnie,
Bo Tazok takie buty miał właśnie.
Szedł pełen dumy, szedł pełen buty,
W siedmiomilowe buty obuty.
Jednakże czcigodnemu Panu Brzechwie – jako humaniście , takie pojęcia jak wytrzymałość materiałów , tarcie , czy nacisk kilogramów na centymetr kwadratowy były obcymi , a i nieubłagany czas siedmiomilowym butom też dał się we znaki . Vibram starł się aż „do białego” , zmęczyła membrana . Czas na zasłużoną emeryturę . Widziały kawał świata . Niejeden człowiek nie widział i nie przeszedł tylu dróg , ścieżek , leśnych duktów i ( a może zwłaszcza ) bezdroży .
Niejednokrotnie tylko Gwiazda Polarna , mech na kamieniach i róża wiatrów wskazywały Im a przy okazji mnie właściwy kierunek . Gościńce , trakty i podejścia były dla nich jedyną racją bytu , racją ich istnienia . Służyły wiernie , tak jak potrafiły – jak para najwierniejszych psiaków .
Ich misja dobiega końca . Wchłonęły w swoim życiu kilogramy wosku i impregnatów . Przesiąkły wilgocią górskich łąk , opalały się w słonecznych promieniach – kiedy wysychały . Mimo wieku i końca i swojego posłannictwa te wyjątkowe buty , pachną zupełnie odmiennie niż inne stare kamasze . Pachną żywicą , jodłowymi szyszkami , beskidzkim wiatrem i wiadomo – orchideami . Zatrzymały w sobie aromat jesiennych ognisk i pieczonych kartofli , a kiedy przyłożysz do nich ucho – usłyszysz w nich – jak w morskiej muszli – szum górskiego strumienia.
Przy całym Ich dorobku – żadne z nich „gwiazdy” czy „celebryci „ Żadne tam wypasione za pierdylion PLN-ów mega odjazdowe „trekkingi” . Kupowane nierzadko tylko po to by „błysnąć” na Krupówkach dobrą marką i odblaskowymi wstawkami . Przez lata nabrałem pewności , że buty to najważniejsza część ekwipunku , bardzo indywidualnie dopasowana do oczekiwań . Tak więc wybór ich następców musiał być rozsądny , rozważny i świadomy . Te „stare” zasłużyły na to , żeby ich następcy nie zawiedli mnie w czasie wędrówek , a ja w zamian chcę tylko tego by te „nowe” były mi przyjaciółmi równie wiernymi jak ich poprzednicy .
Też pozostałem wierny i pewny w stu procentach temu , że nie wdepnę – dosłownie i w przenośni – w – … wiadomo co … Czas na nowe pokolenie . O tym samym szewskim DNA . Dokładnie takie same . Kropka w kropkę . Witajcie , fajnie że jesteście – sklonowane idealnie – co do ułamka skórzanego chromosomu – nowe siedmiomilowe Kajtki . Wasze prawdziwe życie dopiero się zaczyna . Nie będziecie siedzieć w ciemnej szafie . Zapewniam .
Właśnie dzisiaj , siódmego dnia stycznia zacząłem kontynuować z całkiem nowymi Kajtkami swoją górską przygodę . Urwaliśmy się z pracy . Na parę godzin . Żeby się „Kajtusie” trochę rozeszły i przypasowały , żeby przylgnęły do moich stóp jak druga skóra . I żeby zobaczyły co je czeka w przyszłości . Widziały dzisiaj skrawek najpiękniejszych gór świata – oto Śląskie Beskidy w zimowym anturażu . I jak tu nie pozazdrościć im przeznaczenia ??
Tymczasem u nas sypie, sypie i końca nie widać 🙂 Oj będzie się działo !!